Dla podejrzliwych – mówię tu jedynie o pomaganiu sobie i naszej „sprawiedliwości” w sposób w pełni legalny. Pominiemy też tematy jawnej niesprawiedliwości, jak chociażby błędy sądów czy organów administracyjnych, które przyniosły niepowetowane straty zainteresowanym. Tym, co nas dzisiaj interesuje są sytuacje, które spotykamy każdego dnia, a jednak mimo, iż mamy rację w świetle prawa, druga strona staje okoniem. Poświęcimy też czas na ustalenie, czy fakt, że prawo jest po naszej stronie, w każdej sytuacji usprawiedliwia podjęcie walki.
By dokładnie uzmysłowić o czym mówię, zacznę od interesującej historii, która przytrafiła mi się w zeszłym roku. Był słoneczny letni dzień, a mi udało się akurat wygospodarować chwilę wolnego czasu. Ponieważ jestem zapalonym cyklistą, wyciągnąłem z piwnicy swojego demona szos i wyruszyłem w podróż w bliżej nieokreślone miejsce. Mój sposób jazdy wzbudzał jednak powszechną frustrację innych użytkowników dróg publicznych, ponieważ wbrew wszelkim oczekiwaniom, jechałem zgodnie z przepisami. Tak się składa, że tej konkretnej sytuacji „zgodnie z przepisami” oznaczało jazdę szosą, a nie chodnikiem (zobacz: http://adampawlowski.pl/blog/17-o-rowerze-slow-kilka). Proceder ten został zauważony przez dzielnych obrońców porządku publicznego w osobach strażników miejskich. Ci najpierw zagrodzili mi drogę swoim pojazdem (ciekawa procedura, obawiam się jednak, że mocno „nieregulaminowa”), po czym poinformowali mnie, że jeżeli natychmiast nie zjadę na chodnik, to otrzymam mandat karny.
Racja ewidentnie była po mojej stronie. Gdyby doszło do wystawienia owego mandatu ostatecznie nie przyjąłbym go, po czym sprawa została by skierowana do sądu. Nie byłoby szans, bym przegrał przed sądem (choć niezbadane są wyroki sądów). Na sali rozpraw sąd z pewnością pouczyłby owych funkcjonariuszy, którzy w przyszłości oszczędniej korzystaliby ze swoich uprawnień. Miałem więc w ręce wszelkie niezbędne karty. Jak skończyła się ta historia? W zasadzie prozaicznie. Powiedziałem „ok” i dalej pojechałem chodnikiem.
Czemu postąpiłem w ten sposób pomimo tego, że funkcjonariusze ewidentnie się mylili? I w tym przypadku przyczyna była zupełnie błaha. Chodziło o zwykłą oszczędność czasu i pieniędzy. Stanąłem przed wyborem – albo zjechać na chodnik i niejako „ustąpić głupszemu” albo iść w zaparte. Biorąc pod uwagę czas, jaki musiałbym poświęcić na dojazd na rozprawę, przygotowanie do rozprawy i napisanie ewentualnych pism, upieranie się przy swoim wiele by mnie kosztowało.
Bazując na własnym doświadczeniu oraz historiach opowiadanych mi przez kolegów i koleżanki po fachu, odnoszę nieodparte wrażenie, że my Polacy lubimy walczyć o swoje. Bronimy swoich racji jak lwica młodych nie patrząc na poniesione koszty. Ale czy rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem jest pozwanie swojego sąsiada, bo ten nie oddał 30 zł? Albo czy aż tak wiele zyskamy udając się przed oblicze sądu konsumenckiego, w sytuacji w której sprzedawca na targu odmówi nam realizacji uprawnień z gwarancji na rozpadające się tenisówki?
Z jednej strony hart ducha to dobra cecha, bo świadczy o mocnym charakterze. Z drugiej jednak nie zawsze pójście w zaparte jest najlepszym rozwiązaniem. W Polsce panuje powszechne przekonanie, wspierane tak przez media, opinię publiczną jak również politykę państwa, że jeżeli masz rację w świetle prawa, to koniecznie musisz swoją rację wyegzekwować. Osobiście stoję na zgoła odmiennym stanowisku.
Przede wszystkim należy podkreślić jedno – prawo nie może być rozpatrywane w oderwaniu od ekonomii. Czy aż tyle da nam udowodnienie, że sprzedawca miał obowiązek wymienić rozpadającą się parę butów o wartości rynkowej 50 zł, skoro w celu udowodnienia swojej racji poświeciliśmy blisko 20 godzin? Czy nie można byłoby spożytkować tego czasu w lepszy sposób, chociażby pracując i zarabiając znacznie większą ilość gotówki? Czy satysfakcja z tego, że nie musimy płacić 50 zł mandatu jest wystarczającym zadośćuczynieniem za stres na jaki naraziły nas czynność, które podjęliśmy w celu uchylenia się od bezpodstawnego obowiązku zapłaty. I w końcu, czy naprawdę wierzymy w to, że pani w okienku w urzędzie miejskim obsłuży nas szybciej i lepiej, bo wyraźnie powiedzieliśmy jej, jaki ma zakres obowiązków wynikający z przepisów?
Co więc robić? Czy nie dochodzić swoich praw, gdy te zostały w sposób ewidentny pogwałcone? Czy mamy zawsze ustępować? Na te i podobne pytania należy odpowiedzieć następująco: należy zawsze postępować racjonalnie.
Na czym polega racjonalność w naszym przypadku? Przede wszystkim musimy zastanowić się, czy egzekwowanie naszych praw jest w ogóle grą wartą świeczki. Zacznijmy od wspomnianej wyżej zależności prawa i ekonomii. Jeżeli coś nie jest dla nas opłacalne finansowo, nie powinniśmy się tym zajmować (chyba, że przyświeca nam inny interes, niż ekonomiczny, jak np. w przypadku gdy stajemy się ofiarą pomówienia). Na ogół jednak należy zawsze obliczyć, jak wiele będzie nas kosztować wyegzekwowanie naszych uprawnień. Przy obliczeniu należy mieć na uwadze poświęcony czas, zainwestowane środki, jak również prawdopodobieństwo wygranej. Kusi mnie, by opracować wzór na obliczenie opłacalności dochodzenia swoich praw, ale jak ktoś kiedyś stwierdził, każde równanie zawarte w tekście zmniejsza ilość osób które tekst przeczytają o 10% J. Ograniczę się więc do przykładu. Wyobraźmy sobie następującą sytuację: Zakupiliśmy w sklepie pasek do spodni. Kosztowało to nas 100 zł. Pasek po 2 dniach się rozpadł. Sklep jest jednak od nas oddalony o 50 km (dokonaliśmy zakupu w innym mieście). Samo stawienie się w tym sklepie będzie kosztować nas kilkanaście złotych (dojazd) a dokonanie wszelkich czynności zajmie nam około 5 h. Nie mamy jednak gwarancji, że sprzedawca bez oporów pasek wymieni bądź zwróci nam pieniądze. Jeżeli jesteśmy osobą, która w danym momencie nie pracuje i ma nadmiar wolnego czasu, to poświęcenie kilku godzin na odzyskanie ww. ilości gotówki może być dobrym ekonomicznie rozwiązaniem. Załóżmy jednak, że prowadzimy jednoosobową firmę i zarabiamy 20 zł na godzinę. Jeżeli godziny, w jakich moglibyśmy wymienić pasek pokrywają się z godzinami naszej pracy, to już sam czas poświęcony na dojazd i wymianę kosztowałby nas 100 zł. W tym przypadku wymiana się więc nie opłaca.
Z pewnością wielu z Was uzna powyższy przykład za dość naiwny, ale właśnie na prostocie mi w tym przypadku zależało. Jeżeli suma kosztów przekroczy sumę zysków, najlepiej się nie angażować. Wielu jednak o tym zapomina i potrafi walczyć o każdą złotówkę, niezależnie czy jest to opłacalne czy nie.
Drugim aspektem racjonalności, o której wspominam, jest uwzględnianie czynnika ludzkiego. Znasz prawo? Wiesz, że masz rację? Świetnie! Niestety nie wiele Ci to pomoże, jeżeli druga strona przepisów nie zna, bądź stwierdzi, że zrobi nam na przekór. Nawet najlepsze przygotowanie merytoryczne nie zastąpi zwykłej ludzkiej uprzejmości. Jeżeli w urzędzie spotkasz krnąbrnego pracownika, który sprawia problemy, postaraj się być możliwie miłym i się nie unosić. Nie pomoże to w każdej sytuacji. Niemniej jednak daję głowę, że bycie niemiłym tym bardziej nie złamie oporu drugiej strony.
Za każdym razem, gdy ktoś nie zna przepisów, na które się powołujemy, warto jest go z nimi zaznajomić (stosownie do okoliczności). Gdy mamy do czynienia z sytuacją konfliktową, warto zwrócić uwagę naszego oponenta na koszty związane z potencjalnym postępowaniem sądowym. Kierujmy się zasadą „Najgorsza ugoda jest lepsza od najlepszego procesu” i do tej zasady starajmy się przekonać drugą stronę.
Pamiętajmy jeszcze o jednym, może najważniejszym aspekcie racjonalności w korzystaniu ze środków dawanych przez prawo – nigdy nie podejmujmy decyzji pod wpływem silnych emocji. To chyba najczęściej łamana ze wszystkich zasad. Nie zliczę, ile razy stawiałem się na rozprawę i mogłem niemal poczuć napięcie między zwaśnionymi stronami. Największe emocje panują zwykle na rozprawach rozwodowych. Małżonkowie potrafią darzyć się taką nienawiścią, że potrafią rozliczać się o każdy drobiazg. Pragną często szczegółowego podziału majątku, z określeniem komu przypadnie każdy z przedmiotów, niezależnie czy jest to komputer, czy łyżeczka do herbaty. Często każda ze stron decyduje się na pomoc profesjonalnego prawnika, nierzadko uiszczając nawet 5 cyfrowe sumy na jego rzecz – a wszystko to, by akurat jej przypadł czajnik elektryczny zakupiony lata temu w TESCO. Czy chwilowe poczucie satysfakcji jest jednak dostatecznym usprawiedliwieniem dla poważnego nadszarpnięcia własnego interesu ekonomicznego?
Gdyby udało się zachować zimną krew, uniknięto by WIĘKSZOŚCI rozpraw sądowych, a rozprawy rozwodowe kosztowały by nie kilkanaście tysięcy, tylko kilkaset złotych i kończyłyby się na pierwszym posiedzeniu. Warto więc o tym pamiętać i nigdy nie dawać się ponieść emocjom.
Dzisiejszy wpis nie odsyłał do przepisów, nie analizował ustaw i nie pogłębiał wiedzy w wyspecjalizowanych dziedzinach prawa. Ufam jednak, ze może przydać się przynajmniej w tym samym stopniu, o ile nie bardziej od pozostałych wpisów. Należy bowiem pamiętać, że częściej od bogatej wiedzy w prawie liczy się racjonalność działania i umiejętność przekonania drugiej strony do swoich racji. Pamiętajmy o tym – zdrowy rozsądek jest wart więcej niż najlepszy doradca.