- Szczegóły
-
Opublikowano: środa, 04, luty 2015 08:09
Witam!
Z pewnością większość z Was liczyła na kolejną odsłonę cyklu poświęconego uzyskaniu dofinasowania z Funduszu Pracy. Dobra wiadomość! Nie dziś… ale obiecuję, już niedługo! Mam za to kąsek równie apetyczny, jak same sposoby pozyskania dofinasowania. Dzisiaj dowiemy się, czy własna działalność się naprawdę opłaca.
Tak, wiem, już w ostatnim artykule pisałem, że się opłaca, bo przy najczarniejszym scenariuszu zyskujemy na czysto 16.000,- zł. To wszystko prawda, ale dziś nie rozważamy najczarniejszego scenariusza. Przecież nie chcemy siedzieć przez rok z założonymi rękami. Nie! Już wkrótce będziemy świeżo upieczonymi przedsiębiorcami. Warto więc zawczasu zrozumieć, jakie jeszcze owoce może przynieść nam nasz biznes. Artykuł ten może się przydać szczególnie tym, którzy o własnym biznesie jeszcze nie myśleli.
Wiem, że dla wielu z Was własna działalność jest traktowana jak skok na głęboką wodę. Miliony formalności, niepewność jutra, trudność w pozyskaniu klientów, obowiązkowe składki na ubezpieczenia. Powody można by mnożyć w nieskończoność. Na wstępie musimy więc rozprawić się z pewnym mitem. Zrób sobie chwilę przerwy od tego artykułu i wpisz w wyszukiwarce „działalność gospodarcza”. Kliknij jedynie w odnośniki prowadzące do for internetowych. Wróć za 5 minut, ja cierpliwie poczekam…
…O! Jesteś z powrotem! Świetnie! Sporo jadu sączy się na forach, nieprawdaż? Mnóstwo sfrustrowanych przedsiębiorców, porównujących pracę na etacie z pracą na własny rachunek. Większość pod niebiosa wychwala takie elementy etatu, jak stała pensja, towarzystwo innych pracowników, brak konieczności pozyskiwania nowych kontrahentów… Jednocześnie dostrzegają pewne plusy własnej działalności, takie jak możliwość dokonywania pewnych odliczeń czy wrzucanie zakupionego sprzętu w koszty. Mimo wszystko tkwią rozdarci między plusami jednego i drugiego stanu rzeczy. Takie komentarze nie są z pewnością krzepiące dla osób, które podzielają przedstawione w nich obawy. Jak wspominałem, te wszystkie mankamenty własnej działalności to jednak na szczęście tylko mit.
Po lekturze negatywnych komentarzy na forach internetowych powinna się nam nasunąć pewna myśl – „Zaraz, zaraz! Ale dla czego nie można by mieć jednego i drugiego?! Czemu nie połączyć by plusów etatu z plusami własnego biznesu?!”. No właśnie, dlaczego? Ilekroć ktoś mówi „własna działalność gospodarcza”, większość osób wyobraża sobie albo zmachanego pana w garniturze ze sfatygowaną teczką w ręce albo panią prowadzącą warzywniak, desperacko stawiającą opór konkurencji w postaci wielkich sklepów spożywczych. Nikt nie pomyśli o kierowcy ciężarówki, który pracuje dla firmy transportowej. Nikt też nie pomyśli o księgowej siedzącej w boksie w wielkiej korporacji czy pracowniku biurowym dzielnie stukającym w klawiaturę od 8:00 do 16:00. Wszystkie te osoby mają zarówno stałą pensję, jak również pracują w z góry określonym wymiarze godzin. A przecież każda z tych osób może być przedsiębiorcą! Polskie prawo nie zabrania takiej formy działalności. Praca we wskazany wyżej sposób łączy niemal wszelkie plusy pracy na etacie z plusami prowadzenia własnej firmy! Ale na czym to tak dokładnie polega?
Praca na kontrakcie, bo o niej mowa, niewiele różni się od pracy na etacie. Pracownik kontraktowy również podpisuje umowę z pracodawcą. Nie jest to jednak umowa o pracę, a umowa o współpracę (czy dokładniej, zależnie od preferencji, umowę o dzieło bądź umowę zlecenie). Pracownik taki może wykonywać dokładnie te same obowiązki, w takim samym wymiarze godzin i w taki sam sposób jak pracownik etatowy. Istniej jednak pewna różnica między „etatowcem”, a „kontraktowcem”. Przede wszystkim, do tego drugiego nie mają zastosowania przepisy dotyczące stosunku pracy (jest to stosunek cywilnoprawny). Kolejna różnica, to to, że pracownik kontraktowy zanim zobaczy swoją wypłatę, będzie zobowiązany do wystawienia faktury szefowi.
Osoba współpracująca w oparciu o kontrakt zachowuje jednocześnie wszelkie przywileje samozatrudnienia, takie jak odliczenia, ulgi podatkowe czy możliwość wrzucania swoich zakupów w koszty firmy. Pokuszę się więc o stwierdzenie, że „na kontrakcie”, jeżeli odrobinę pomożemy szczęściu, do naszej dyspozycji pozostaną niemal wszystkie atuty własnej działalności, jak również atuty stosunku pracy.
Oczywiście, zaraz część osób podniesie wrzawę - „Ale jak to?! Przecież w ten sposób tracimy wszelkie uprawnienia pracownicze, takie jak chociażby urlopy, okresy wypowiedzenia czy dobowe limity czasu pracy!”. A ja powiem tak: nie do końca…
Ok. Zgodzę się z tym, że jeżeli podpiszemy gołą umowę o dzieło czy zlecenie, opartą o naszą działalność, to stracimy wszelkie prawa pracownicze. Podkreślmy jednak jedną rzecz - kto nas zmusza do podpisania takiej umowy? W Polsce obowiązuje zasada swobody umów. Innymi słowy - możemy wpisać do dowolnego kontraktu to, co uważamy za potrzebne. Co nam więc szkodzi dopisać dodatkową wzmiankę o tym, że umowa ma 3-miesieczny okres wypowiedzenia? Albo zadbać o zapis mówiący, że dziennie pozostajemy w pracy tylko 8 godzin (a za godziny nadliczbowe otrzymujemy dodatek).
No dobra, ale czy pracodawca, który zwykle ma w ręce lepsze karty niż my, zgodzi się na nasze zapisy? Przecież może nas uznać za roszczeniowych i zwyczajnie nas nie przyjąć.
Owszem, może. Niemniej jednak, jeżeli potencjalny pracodawca ma odrobinę oleju w głowie oraz elementarną wiedzę o kosztach związanych z zatrudnianiem pracowników (ewentualnie zatrudnia księgową, której rad od czasu do czasu słucha), to z pewnością nasza „roszczeniowa postawa” go nie zniechęci. Dlaczego? Ponieważ nasz przyszły chlebodawca ma (a przynajmniej powinien mieć) świadomość, że kosztujemy go znacznie mniej niż normalny pracownik. Mam nadzieję, że lubisz matematykę, bo przyszła pora na kilka prostych, ale otwierających oczy danych liczbowych.
Wiele osób bardzo ciepło przyjęło zwiększenie wysokości najniższej krajowej w 2015 roku. Osobiście nie jestem entuzjastą ingerowania przez państwo w politykę płac pracodawcy, bo przynosi to więcej szkody niż pożytku (kiedyś szczegółowo opiszę powody takiego stanu rzeczy). Niezależnie jednak od mojej oceny, fakt pozostaje faktem. Minimalna pensja jaką możesz otrzymać w 2015 roku na umowie o pracę to 1750 zł! … tyle że brutto. Ty dostaniesz z tego zaledwie 1286 złotych i 16 groszy. Tylko nie wydaj na głupoty, jak już zaszalejesz za tą astronomiczną sumę!
Czemu dostajesz tak mało? Pewnie twój pracodawca to zdzierca! A jak! Z pewnością zatrzymuje sobie z tego całą różnicę w wysokości 463,84 zł! Nie do końca… Całą tą sumę oddaje państwu. Co więcej, ten biedak musi za Ciebie zapłacić jeszcze dodatkowo 362,96 zł. Innymi słowy, dając Ci 1286,16 zł Twój pracodawca ponosi koszty w wysokości 2112,98 zł! Państwo zabiera Ci z pensji 826,82 zł!!! A to nie jedyny powód, dla którego Twoja pensja nie jest tak wysoka, jakbyś sobie tego życzył. Dla twojego dobra (powiedzmy…) Państwo daje Ci pewne przywileje, chociażby w postaci urlopu wypoczynkowego albo możliwości niestawienia się w pracy z powodu choroby. W przypadku, jeżeli łapiesz się w najniższy wymiar urlopu, uzyskujesz 20 dni wolnego rocznie (a twój pracodawca traci te 20 dni pracy). Jeżeli jesteś typowym pracownikiem, opuścisz też 10 dni w roku z powodu wszelkiego rodzaju chorób i dolegliwości. Czy wiesz, że w roku 2015 jest 252 dni roboczych? Czyli jak nie będzie Cię 30 dni w robocie, to pozostało Ci do odpracowania 222. To różnica na poziomie 12%! Jak sądzisz, czy rozsądny pracodawca, który sam stara się związać koniec z końcem, zignoruje przy wypłacie twojej pensji fakt, że pracujesz 12% mniej niż teoretycznie mógłbyś? Jeżeli uwzględnić ten fakt, to gdyby pracodawca mógł zatrudnić osobę pracującą w pełnym wymiarze 252 dni w roku, to osoba taka mogła by zażądać kwoty około 2400,- zł jednocześnie nie zwiększając kosztów pracodawcy ani o złotówkę w stosunku do tego, co ten musi płacić pracownikowi zatrudnionemu na najniższej krajowej. Jest to rachunek nieco uproszczony, bo przy nieobecności w pracy spowodowanej chorobą pracownik nie otrzyma pełnej pensji, niemniej jednak jest to suma bardzo zbliżona do rzeczywistej.
Niestety, nie da się nic zrobić z wyżej opisaną sytuacją, ponieważ nie da się w żaden sposób obniżyć podatków ani zoptymalizować kosztów… Ale zaraz! Jak to się nie da? Przecież nikt nie każe pracodawcy zatrudnić pracownika na umowie o pracę! Przecież równie dobrze mógłby nawiązać z kimś współpracę w oparciu o kontrakt.
Jak już pisałem, nie ma przeszkód, by być „na swoim” i jednocześnie być „tak jakby pracownikiem”. Ale czy taki układ się opłaca? Czy gdyby pracodawca dał nam, przedsiębiorcom, do ręki kwotę 2400 zł, odpowiadającą dokładnie tej, jaką poniósłby w związku z zatrudnieniem pracownika na najniżej krajowej (uwzględniając jego rzeczywisty czas pracy), to czy my wyszlibyśmy na tym na plus? Przecież prowadząc działalność gospodarczą też płacimy podatki i składki. Skoro nie zapłaci ich pracodawca, zapłacimy je my, prawda? Tak, prawda, ale nie wszystkie i nie w takim samym wymiarze.
Jest kilka możliwości rozliczania się. Dla uproszczenia resztę wywodu przedstawię w oparciu o najczęściej spotykany system, czyli podatkową księgę przychodów i rozchodów. W tym przypadku (o ile nie wskoczymy na kolejny próg podatkowy) od dochodów płacimy 18 % podatek. Podkreślmy, od dochodów. Dochód, to jednak tylko to, co nam zostanie w kieszeni. Dla przykładu – jeżeli wykonamy usługi o łącznej wartości 1000 zł, ale jednocześnie kupiliśmy na firmę telefon za 1000 zł, nie zapłacimy ani grosza podatku. Płacimy tylko od nadwyżki między tym co zarobiliśmy, a tym co wydaliśmy. Innymi słowy, w bardzo dużej ilości przypadków, przy drobnej optymalizacji, nie zapłacimy nic lub zapłacimy jedynie niewiele tytułem podatku odchodowego. I to jest nasz pierwszy as w rękawie.
Drugim asem, jaki możemy wykorzystać, jest preferencyjna składka na ZUS. Nie będę się tu dokładnie rozpisywał, co się na nią składa, gdyż w internecie można znaleźć całe elaboraty na ten temat. Dla naszej analizy wystarczy informacja, że całkowity koszt uiszczanych przez nas miesięcznie składek (przy wspomnianym preferencyjnym „ZUSie”) wynosi około 450 zł. Oczywiści, ktoś mógłby mi zarzucić, że płacąc preferencyjne stawki pozbawiamy się godziwej emerytury. Jak najbardziej zgadzam się z takim stwierdzeniem. Pragnę tylko przypomnieć (a jeżeli jeszcze tego nie wiesz, to uświadomić), że jeżeli nie jesteś już grubo po 40-stce, to nawet przy płaceniu normalnych składek twoje szanse na otrzymanie godziwej emerytury (a w zasadzie jakiejkolwiek) są takie same jak to, że Wojciech Mann wbiegnie pierwszy na metę Maratonu Warszawskiego.
Teraz pozostaje nam złożyć w całość powyższe zestawienia. Gdybyś znalazł pracodawcę, który gotów byłby Ci zaoferować pracę za minimalną krajową, to równie dobrze mógłby Ci zapłacić 2400 zł, jeżeli zaoferowałbyś pomoc w oparciu o prowadzona przez siebie działalność. Ty, racjonalnie gospodarując i optymalizując koszty, otrzymałbyś „na czysto” 1950 zł. Podkreślmy, przy dokładnie takim samym obciążeniu pracodawcy i jedynie przy delikatnie zmienionych warunkach pracy zarabiałbyś niemal 700 zł więcej! To tak, jakby jednym ruchem magicznej różdżki zagwarantować sobie podwyżkę rzędu 55%!
Dla uproszczenia powyższy wywód oparłem na założeniu, że pensją, w którą celujemy, jest najniższa krajowa. No, ale przecież nasze ambicje są znacznie większe – chcemy przecież zarabiać dużo! Dobre wieści! Powyższe obliczenia da się przeprowadzić również dla innych pensji niż najniższa. Po ich dokonaniu naszym oczom ukazuje się ciekawy fakt. Podwyżka naszej pensji rzędu 55%, to najniższa z możliwych do osiągnięcia. Załóżmy teraz, że celujemy w stanowiska, gdzie standardową pensją jest 2000 zł miesięcznie (na rękę). Ile otrzymamy w takim przypadku na kontrakcie (przy takim samym obciążeniu pracodawcy)? Około 3300 zł, co oznacza, że przyznaliśmy sobie premię w wysokości 60%.
A co w sytuacji, gdybyśmy byli zainteresowani jedynie stanowiskami, na których można zarobić 10.000,- zł? Do naszego portfela trafi bonus w wysokości 8.800 zł. Gratulacje! Właśnie niemal podwoiłeś swoją pensję! Powiem więcej, w praktyce osiągnąłeś zysk powyżej 100%, ponieważ pracując na etacie i zarabiając miesiąc w miesiąc 10.000 zł masz niemal pewność, że wskoczysz w wyższy próg podatkowy, co oznacza, że wspomożesz budżet państwa 32% swojej pensji naliczanej powyżej progu 85.528 zł zamiast 18%. Pamiętaj, że chociaż kwota 18.800 zł to zdecydowanie więcej niż 10.000 zł, to podatek płacisz nie od przychodu, ale od dochodu. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że znacznie łatwiej stworzyć koszty niż zyski? Podsumowując – czym więcej zarabiasz na etacie, tym, paradoksalnie, bardziej opłaca Ci się z niego zrezygnować.
Pamiętajmy o bardzo istotnym fakcie. Powyższe obliczenia to nie rzeczywistość. To tylko pokaz możliwości zarobkowych działalności gospodarczej w starciu z tradycyjnym etatem. Wyposażeni w powyższą wiedzę, mamy w ręku potężne narzędzie. Jedni posłużą się nim, by zwiększyć swoją pensję do granic możliwości (poświęcając uprawnienia pracownicze, takie jak urlopy na rzecz maksymalizacji zysku). Inni, mający problem ze znalezieniem jakiejkolwiek pracy, obniżą koszty ponoszone przez pracodawcę poniżej tych, jakie musiałby ponieść w związku z zatrudnieniem pracownika na najniższej krajowej (samemu nie rezygnując z pensji w wysokości powyżej minimalnej krajowej netto).
Podsumowując – decydując się na własną działalność, nie musimy skakać na głęboką wodę. Możemy dokonać płynnego przejścia z etatu wprost „na swoje”. Tylko od nas zależy, czy zdecydujemy się pozostać na bezpiecznej, ciepłej płyciźnie kontraktu, czy podniesiemy nasze żagle i wypłyniemy na ogromny, nieznany ocean własnego biznesu. Po przeczytaniu tego artykułu wiesz, że zakładając własny biznes, nie porywasz się z motyką na słońce. Tylko od ciebie zależy, czy statek „twoja firma” zostanie zwodowany. To jak będzie? Czy to już nie najwyższa pora, by rozbić butelkę szampana o jego rufę?